środa, 21 kwietnia 2010

Szczęściarze


Mamy trochę szczęścia. Znaczy ogólnie mamy szczęście, bo jesteśmy razem i dobrze nam z tym, że możemy pielęgnować to, co jest między nami. W tym wypadku bardziej chodzi mi o szczęście partykularne, jakie mieliśmy tego dnia, kiedy wyruszyliśmy w podróż do Portugalii. Samolot KLM, który miał zawieźć nas do Amsterdamu z lotniska w Warszawie jeszcze przed startem nabrał opóźnienia, którego wydawało mi się, nie da się już nadrobić. Jakaś papierologia, jakieś zezwolenia, rozmowy przez krótkofalówkę i w końcu pozwolenie na start.
Pas startowy świecił pustką, nawet wiatr przyłączył się do tej nicości zjawisk i ustał, co widać było na charakterystycznej szmacie paski, którą widać na każdym lotnisku. Wisiała w bezruchu jak mop po całym dniu wycierania podłogi.
Nasz embraer ustawił się przodem do pasa, pilot podał więcej paliwa do silników, które natychmiast zaryczały swoim wibrującym dźwiękiem i dało się odczuć szarpnięcie, jakby jakaś niewidzialna siła nagle zaczęła pchać nas do przodu. Potem odbyła się zwykła procedura startu, osiągnęliśmy wysokość przelotową i kiedy sygnalizacja nakazująca zapięcie pasów została wyłączona rozpoczęliśmy rozglądanie się za osławioną chmurą pyłu wulkanicznego, ale szczerze mówiąc, choć „sejsmografem” nie jestem, wyglądała ona słabo i nieatrakcyjnie. Właściwie gdybym nie wiedział, że jakaś chmura krąży nad Europą to wcale bym się tego nie domyślił bo ani wzrokowo, ani węchowo odczuć się jej nie dało. Może widać było taki lekki woal z mniej przezroczystego powietrza, ale właściwie to mogła być to spokojnie mgła, lekka para wodna znad mokrych terenów albo zwykły miejski smog.
Lot odbył się bez przeszkód, samolot po 1,5 godziny zaczął schodzić niżej, pogoda zapowiadała się prześliczna, a my z uśmiechem a właściwie ze śmiechem na twarzy siedzieliśmy przypięci pasami do foteli i czekaliśmy aż koła dotkną ponownie pasa startowego. Tym razem na Schiphol.
Nasze opóźnienie było zbyt duże, żeby zdążyć odebrać bagaż i dobiec do samolotu właśnie zamykającego boarding do Lizbony. Przed nami rysowała się perspektywa nocowania w przechowalni bagażu na wielkim lotnisku w środku Europy. Oczywiście Amsterdam to nie Delhi i hoteli, w których nie ma szczurów jest tu większość, ale uparliśmy się, że to właśnie KLM powinien zapewnić nam nocleg, skoro, jakby nie patrzeć, to z winy opóźnienia startu nie złapaliśmy połączenia. Pierwsze trzy osoby w jasnoniebieskich ubrankach firmowych tej przesympatycznej linii lotniczej powiedziały nam, że nie mamy co liczyć na hotel ze strony przewoźnika, więc trochę zmęczeni stanęliśmy w kolejce do informacji turystycznej, gdzie okazało się, można było także zarezerwować hotel. Była już godzina 22:00 kiedy udało nam się kupić miejsce w hotelu w centrum miasta i już mieliśmy iść do autobusu, kiedy zobaczyliśmy grupę przyjaciół chyba znad Huang-ho, a przynajmniej na to wskazywały ich skośne oczy, która dopadła panią z obsługi naziemnej KLM z wyraźnym słowem HOTEL na ustach. Okazało się, że po godzinie dziesiątej wieczorem serca pracowników lotniska zmiękły i tych, którym nie udało się znaleźć hotelu chętnie zakwaterują w hotelu znanej sieci obok lotniska, dowiozą tam, dadzą śniadanie i przywiozą na lotnisko w dniu kolejnym. Podeszliśmy do tej samej pani, palcami wskazującymi unosząc kąciki naszych oczu i niewyraźnie mówić po angielsku zapytaliśmy, czy nas taka promocja też mogłaby objąć, na co pani powiedziała, że mamy zbyt mało żółtą skórę, ale spokojnie załapiemy się na nocleg na ich koszt. Problem jakby się rozwiązał, z tym małym wyjątkiem, że właśnie kilka minut przedtem uiściliśmy opłatę za hotel w centrum miasta. Na szczęście biuro turystyczne właśnie się zamykało, a do drzwi tegoż dobijał się zdesperowany turysta, który za wszelka cenę chciał zdobyć hotel w centrum. Podeszliśmy do niego i w geście braterskiej pomocy zaproponowaliśmy mu nasze miejsce, chętnie oraz szybko przystał na tę propozycję i oddawszy nam pieniążki pobiegł do autobusu, który właśnie odjeżdżał do miasta. Mamy trochę szczęścia, bo jeszcze w dniu wyjazdu myśleliśmy, że najbliższe dwa tygodnie spędzimy w Górach Świętokrzyskich, co oczywiście też byłoby piękne, ale mimo wszystko Portugalia i sytuacje, które zdarzają się pomiędzy check-inem w Warszawie a odebraniem bagaży w Lizbonie były jak dotychczas kolorowe na tyle, że sprawiły nam wiele radości.
Z hotelu na lotnisko udaliśmy się tym samym autobusem, który nas przywiózł i rozpoczęliśmy kolejny dzień naszych wiosennych wakacji.

1 komentarz:

  1. Hubertus! jak Ty pięknie piszesz :-)
    Czekamy na dalsze sprawozdanie, aczkolwiek od tych białych literek na czarnym tle zaczęło mi się mienić w oczach. Zmykamy do pracy, pozdrawiając Was serdecznie.
    Iwonka i Hubert

    OdpowiedzUsuń