wtorek, 27 kwietnia 2010

Spaleni Słońcem


Kiedy Nikita Michałkow pierwszy raz pomyślał o tytule swojego jednego z najsłynniejszych filmów, prawdopodobnie, podobnie do nas, poszedł na plażę i beztrosko zasnął przy pierwszych promykach przebijającego się przez chłodzący wiatr słońca nie myśląc wiele o konsekwencjach. Tak zaczął się dzień bezwzględnego słońca, kiedy nieopodal pięknego miasteczka Tavia na południu Portugalii, jakieś 250 km od Lizbony, wsiadaliśmy na barkę, jaka zawiozła nas na wysepkę Ilha de Tavira. Wyspa okazała się piękną plażą otoczoną czystą, ale jeszcze chłodną oceaniczną wodą. Niebo było lekko zachmurzone, ale słońce święciło przyzwoicie jak na kwiecień. Wiatr, który wiał od morza przyjemnie łagodził ciepło emitowane przez uśmiechniętą do plażowiczów buzię boga Re, co w sumie zapowiadało bardzo przyjemne chwile relaksu. Teoretycznie. Rozłożyliśmy  ręczniki i wystawiwszy nasze białe, nieopalone części ciała w stronę światła zaczęliśmy rozmawiać. Po chwili rozmowy ucichły i cała nasza trójka oddała się w ramiona zupełnie innego boga, boga spoczynku i majaków wieczornych, którego imię zaczyna się na M. W czasie, kiedy śpimy, krótki rys, jak dotarliśmy na południe i co nas tam przyciągnęło.
W piątek obejrzeliśmy bardzo zgrubnie dzielnicę Belem, z której to okolicy na swoje podboje wypływał sam Vasco da Gamma, gdzie żegnał swoja rodzinę płynąc w nieznane ze świadomością, że może nie wrócić. 

Nota bene w końcu nie wrócił, bo żywota swojego dokonał gdzieś podczas wyprawy, ale zakładam, że lepszego końca nie mógł sobie wymarzyć, w końcu był odkrywcą i podróżnikiem i byłoby ironią losu, gdyby zmarł w domu na grzybicę paznokci na przykład. Obowiązkowo, choć takie oblegane przez turystów miejsca nas zbytnio nie fascynują, odwiedziliśmy cukiernie Pasteis de Belem, która nas pozytywnie zaskoczyła, gdyż nie była zbyt droga, nie czekaliśmy zbyt długo w kolejce i podano nam przepyszną kawę za 90 centów. Kultowe ciastko było cieple i na raz do buzi, ale gdybyśmy tam nie poszli, nie wiedzielibyśmy jak to smakuje właśnie w tym miejscu. 

Szybko wróciliśmy po samochód do wypożyczalni, ale okazało się że niektórzy Portugalczycy owszem robią sobie siestę od h 13, więc odbiliśmy się od drzwi biura czytając kartkę oznajmiającą, że do 15 godziny nic załatwić się nie da. Pojechaliśmy więc do domu, spakowaliśmy się i już z bagażami wróciliśmy zaraz po trzeciej do miejsca skąd mięliśmy wziąć samochód. Podroż z Lizbony na południe nie powinna zająć więcej  niż 3 godziny, nam się w ogóle  nie spieszyło, więc w tempie weekendowo-wakacyjnym dojechaliśmy do Faro około 19:30. Miasto nas nie zachwyciło, wyglądało na troszkę przeludnione i mniej turystyczne, niż mogło nam się wydawać. Przejechaliśmy je więc bez cienia zazdrości dla mieszkańców i udaliśmy się bardziej na wschód do Olhao, obok którego znaleźliśmy przyjemny Camping, gdzie rozbiliśmy obozowisko. Mieliśmy ochotę na jakieś lokalne jedzenie, ale w najbliższej okolicy odnaleźliśmy jedynie jadłodajnię rodzinna, w drzwiach której przywitał nas właściciel lokalu, machając rekami pokazał nam stolik, a następnie zawołał syna, żeby móc się porozumieć w języku langłicz.
- dobry wieczór, co może nam pan polecić z tradycyjnej kuchni portugalskiej. Jakieś Specialitat de la Maison? Jakieś przysmaki lokalne? Coś z rybą? - zagadałem do młodego, może 25 letniego chłopaka, który pojawił się w sukurs ojcu.
- we have only chicken - odparł, zamoczył końcówkę ołówka na języku i spojrzał na nas wymownie czekając aż padnie liczba zestawów z kurczakiem.
- nie macie czegoś innego? Bacalaho? (to dorsz, którego Portugalczycy potrafią robić na 1000 sposobów) - zapytałem wiedząc niestety, że odpowiedź będzie zabarwiona negatywnie.
- to ile kurczaków?
- poprosimy duży talerz dla 3 osób - poddałem się i oddałem pola walki jak Turcy pod Wiedniem.
Okazało się jednak, że smak przegranej był nie tylko akceptowalny, ale zupełnie przyzwoity, mimo iż kurczak nie był przygotowywany w naszej restauracji, tylko został przyniesiony zaraz przed podaniem przez nieznajomego nam osobnika. Może outsource'owali kuchnię, może są tak daleko przed nami w jakości usług, że zlecają firmom zewnętrznym specjalne zamówienia pod klientów i tną przez to koszty stałe związane z utrzymaniem na stałe kuchcika? No nie wiem, w każdym razie z pełnymi brzuchami zasnęliśmy w naszym namiocie myśląc o kolejnym dniu, który wg prognozy miał być piękny i słoneczny. 
 
Rano złożyliśmy nasz ślimaczy domek, założyliśmy go na plecy (no, powiedzmy, wsadziliśmy go do bagażnika samochodu) i ruszyliśmy do Taviry.
To malownicze miasto było dla nas tym, czego oczekiwaliśmy od Południa Portugalii, choć właściwie wszystkie warunki południowej spełniło Lagos, ale o tym po obudzeniu śpiochów z wyspy.
Tavira ma ładny ryneczek, jest zadbana i czysta, ma estetyczne, wąskie uliczki, po których przechadzają się ludzie, jakby byli wolnymi elektronami poszukującymi innego stanu energetycznego. Niby bez celu a jednak dokądś. 

Wypiliśmy w mięście orzeźwiającą szklankę soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy, które musiały być niezmiernie dojrzałe, bo smakiem dominującym w każdym z pojemniczków pomarańczowej esencji był słodki. Gdyby słońce miało smak, właśnie tak odczuwałyby je kubeczki smakowe. Może trochę bardziej kwaśne, ale niewiele. 
W soboty w Tavirze odbywa się targ, gdzie można kupić owoce, warzywa i ryby. Takie miejsca przyciągają turystów, ale w tym wypadku więcej  było lokalnego ruchu niż przyjezdnego i miało się wrażenie prawdziwości. Mało kto mówił po angielsku, ludzie uśmiechali się do nas, nie byli zbyt nachalni ale po podejściu do straganu chętnie proponowali swoje towary. 

Zakupiliśmy trochę miodu rozmarynowego i zdecydowaliśmy się udać na plażę. Wspomnianą już wcześniej barką na wyspę Ilha de Tavira. Czas w takim razie obudzić naszych podróżników, którzy smacznie drzemali na ręcznikach złożonych na czystym piasku w bezpośredniej bliskości oceanu.

Pierwszy ocknął się Hubert, który już wcześniej poczuł delikatne pieczenie w okolicy brwi i brzucha, więc profilaktycznie przykrył się koszulką, tak że środkowa cześć ciała została osłonięta od promieni UV wszelkiego rodzaju. Gabra i Beti obudziły się niedługo potem stwierdzając, że mimo wiatru czuja także, że słoneczko zrobiło swoje.
Przyznam, że pogoda mnie trochę zwiodła i przez zimny powiew uznałem, że słońce nie jest takie silne i nakładanie filtrów nie jest tego dnia potrzebne. Jak bardzo się myliłem miała pokazać nadchodząca noc w namiocie.
Wstaliśmy i każde z nas wiedziało już, że słoneczko zrobiło z nas raczki, a najbardziej ze mnie, bo dziewczyny dzięki kobiecej intuicji nałożyły przed wszystkim filtr 6, niewiele co prawda, ale wystarczająco, żeby potem nie cierpieć. Idąc do barki, która miała zabrać nas na brzeg przeklinałem swoja nieroztropność jednocześnie starając się nie dotykać udami o nic wokół, gdyż ból jaki sprawiało każde takie spotkanie był podobny do tego, jaki odczuwa się kiedy zaraz po ogoleniu poleje się skorę wodą o stężeniu soli równym tego w morzu martwym. Może właśnie od takich doświadczeń to morze nazywa się tak jak się nazywa? Może w wiekach średnich zamiast pręgierza czy szubienicy na ryneczku pracował golibroda, który skazanych za najgorsze zbrodnie golił publicznie, zacinając od czasu do czasu niegroźnie, a potem zraszał tą wodą patrząc jak wyli z bólu? Nie wiem co prawda czy można zejść z takiego od takich tortur, ale skojarzenie powinno mniej więcej  oddać to, co czułem płynąc do brzegu na pokładzie barki. I co gorsza, wrażenie nasilało się wprost proporcjonalnie do intensywności koloru czerwonego, jaki pojawiał się na moich nogach i brzuchu.
Gdybym stanął na rękach, zdjął kąpielówki i znalazł się w pobliżu turysty z Indonezji patrząc na kontrast bieli osłoniętych dotąd części mojego ciała i czerwień nóg, stanąłby na baczność jak przed flagą jego kraju i zaczął intonować hymn narodowy. Na szczęście nie zdjąłem niczego, a w około nie żadnych było Indonezyjczyków. Zbliżał się wieczór, który miał być dla mnie, w pełni świadomego tego faktu, bardzo bolesną nauczką za swawolność na plaży. Pocieszeniem mogło być tylko to, że plecy oraz wstydliwe części ciała były nadal białe ergo można było na nich leżeć bezboleśnie.

W takich wypadkach najlepiej zanurzyć się w zimnym jogurcie o smaku eukaliptusowym lub miętowym, ale na podorędziu mieliśmy tylko mleczko po opalaniu, więc nie pozostawało nic innego jak namaścić się tym specyfikiem, wziąć paracetamol, żeby trochę uśmierzyć ból, delikatnie położyć się na materacu  nie ocierając się o nikogo i nic.
O trzeciej w nocy obudziłem się czując malutkie ogniska w okolicy od miednicy aż po kostki. Wyjąłem nogi ze śpiwora, żeby było im trochę chłodniej i wziąłem jeszcze jeden paracetamol. To pozwoliło zasnąć, a właściwie drzemać od czasu do czasu budząc się i sprawdzając czy moje kończyny dolne rzeczywiście płoną czy to tylko senne wizje.
Ranek przywitał nas odgłosami godowymi mew, które doszły do wniosku, że placyk przed naszym namiotem to doskonałe miejsce na podryw i bynajmniej nie mam na myśli podrywu do lotu. Dźwięki przypominające w niektórych fragmentach płacz małych dzieci świadczyć mogły o tym, że charakter tego ptasiego sejmiku jest czysto prokreacyjny, a jego długość zapowiadała się zacnie. Przebudzeni wspominaliśmy wieczorny spacer po delikatnie zmoczonym wiosennym deszczem bruku miasta i fantastycznie wysmażony stek z tuńczyka, którym zajadaliśmy się w malutkiej restauracji przy rynku. Wino i jedzenie to kwintesencja wakacji, szczególnie w Portugalii, gdzie i jednego i drugiego jest naprawdę w bród.

Dzień stał już słońcem palącym ziemię swoimi promieniami, kiedy umyci, a w moim wypadku dodatkowo okutani w najdłuższe spodnie i koszulki z długimi rękawami, załadowaliśmy naszego potwora szos i ruszyliśmy na krótki spacer po Lagos, które skąpane w słońcu wyglądało przeuroczo. Biała wąskość uliczek okraszona żółtymi ornamentami elewacji kontrastowała z niebieskim, wręcz diabelsko granatowym niebem, jakby pogoda podpisała kontakt z Belzebubem i za wszelką cenę jeszcze bardziej chciała poddać mnie torturom wystawiając na jeszcze jedną, dodatkową porcję promieni UV, żebym do końca zrozumiał, że ze słońcem nie ma co pogrywać sobie bez ponoszenia konsekwencji. 


Dlatego spacer odbyłem raczej po zacienionych częściach ulic, raczej pod dachami i mocno w czapce. Cały czas czułem spodnie ocierające się o moje uda i wcale nie miałem ochoty poczuć tego dogłębniej.

Wycieczka na piękną plażę niedaleko Luz była owszem mila, ale dla Beti i Gabry, bo one dały radę na 1,5h położyć się na piasku, a słońce tego dnia nie miało konkurencji w postaci ani jednej chmurki, więc hulało sobie po wszystkim i wszystkich. Ja więc usiadłem sobie spokojnie w barze na plaży, gdzie cień zapewniony miałem przez solidny dach a napoje chłodzące przez solidnego kelnera. Dziewczyny wyprażały się na brąz wśród piasków pięknej okoliczności przyrody, a ja obserwowałem ludność z patio sympatycznego baru.
Wieczorem zrobiliśmy jeszcze kilka drobnych wycieczek na jedzenie i picie, patrzyliśmy jak miasteczka pustoszeją i zastanawialiśmy się jak wyglądają one w pełni sezonu. Cieszyliśmy się jednocześnie, że nadmieniony okres jeszcze nie nadszedł, co pozwoliło nam zobaczenie jak wygląda wybrzeże Portugalii od strony południa bez chmary odwiedzających.
Następnego dnia z samego rana wyruszyliśmy spokojnie z powrotem do Lizbony napełnieni słońcem, a w niektórych wypadkach Słońcem Spaleni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz