czwartek, 22 kwietnia 2010

Lizbona wita

Kiedyś już pisałem o lądowaniach w obcych miejscach, że dziwnie pachnie, że dziwni ludzie, że podekscytowanie przed tym, co nowe etc. Lizbona nie wywarła na nas takiego wrażenia może dlatego, że wizualną wartością oczekiwaną, jaka mieliśmy w głowie przed wylądowaniem było właśnie to co zobaczyliśmy. Nie to, ze nas nie zaskoczyła, bo tak nie było, ale właśnie przez to, że nie rozbiła nam nozdrzy zapachem, nie położyła nas na kolana wysoką temperaturą i nie zdezintegrowała poczucia bezpieczeństwa tysiącem naganiaczy. W zamian za to przyjechał po nas przyjemny i czysty autobus linii 22, który zawiózł nas do centrum, gdzie mieliśmy się zatrzymać. Mieszkanie, w którym mieszka Gabra, mimo tego że schodzi się do niego obok koszy na śmieci, ma fantastyczny klimat, trochę smakujący paryskimi poddaszami w połączeniu z najlepszymi wspomnieniami lat studenckich, gdzie drzwi do akademika nie zamykały się przez całą dobę a wino lało się powolnym, niespiesznym strumieniem upojenia.

Schody prowadzące na poddasze mogłyby byś koszmarem, gdyby ktoś kazał ja narysować je na kolokwium z architektury wnętrz, ale dla nas były objawieniem kształtów i symetrii, jakby właśnie w taki sposób chciało nas powitać to miasto. W taki zaskakujący, nieprzekrzyczany sposób pokazać, że jednak można nas czymś zaskoczyć. Pięły się do góry przez pięć pięter w półcieniach padających z niewielkich okien po bokach.


Dzień w mieście zapowiadał się słonecznie i kusił do powolnego spaceru swoimi chodnikami i wąskimi uliczkami. Dzisiejsza impresja tego miasta, choć przyznam, że bardzo subiektywna, (ale czyż impresje ze swojej definicji nie mają charakteru odczucia wywieranego na danej osobie, przez do nieuniknienie muszą, po prostu muszą być subiektywne) jest taka, że płynie sobie ono dokądś, w bliżej nieokreślonym celu i co najważniejsze, wszyscy jakby akceptowali to, że się poruszają i zupełnie nie zawracają sobie głowy celem ani czasem dotarcia. Nie, to nie jest lekceważenie, branie lekko ważności stolicy Portugalii – matki jednych z najważniejszych odkrywców – to raczej bycie częścią, asymilacja z nurtem po którym przesuwa się po ścieżkach czasu to piękne i stare miasto. Miasto, które rzeźbi pośladki ochotnikom, którzy lubią długie spacery po niemal górskich uliczkach, miasto patrzące na gości przez tysiące okien malutkich kafeterii, gdzie podaje się szybkie expresso i Pasteis de Nata, a uliczki są tak wąskie, że zastanawialiśmy się co by było, gdyby dwa nawet bardzo wąskie pojazdy chciałyby się przecisnąć obok siebie. Zapewne jeden musiałbym zawrócić. Albo cofnąć, bo podejrzewam, że podczas kursu na prawo jazdy w Lizbonie zawracanie na trzy zostało skreślone z listy obowiązkowych manewrów z racji nieprzydatności tej umiejętności ze względów niezmienność fizyki zabudowy miasta. Słońce, mimo że jasne i ciepłe o tej porze roku, zdecydowanie nie przepada z tym wąskimi przesmykami i zagląda tam tylko wtedy, kiedy świeci z największa mocą, a potem ucieka na większe powierzchnie, żeby oświecać je z przyjemnością i łatwością.



Wdychając tę atmosferę zdecydowaliśmy się ten dzień mimo wszystko spędzić po części w oceanarium, które zlokalizowane jest w nowoczesnej części Lizbony, tej zbudowanej na EXPO w 1998 roku, nad samą wodą w wielkim budynku, który mieści więcej niż 5000 m3 wody specjalnie solonej dla potrzeb fauny i flory zamieszkującej sztuczne zbiorniki zlokalizowane wewnątrz budowli.


W centralnej części budynku znajduje się wielki, obłożony przynajmniej 20 cm grubości pleksi, zbiornik wodny, którego wysokość oceniliśmy na 10-12 metrów a długość pozostała niezmierzona, gdyż teoretycznie w swoim amorficznym kształcie zajmował cały budynek Oceanarium. Obejście całego zbiornika wokół zajęło nam około 3 godzin, ale szliśmy bardzo powoli, przez godzinę siedzieliśmy na podłodze obok zbiornika obserwując ryby pływające wewnątrz i mieliśmy obydwoje z Beti poczucie takiego wewnętrznego spokoju, jakby woda i jej powolne przelewanie się oraz monotonny taniec ryb powodowało w nas coraz głębsze wyciszenie. Mimo, iż pływające stworzenia nie należały do najspokojniejszych, bo przemieszczały się przed naszymi oczyma tacy zawodnicy jak rekin zebra, czy rekin zatokowy, oraz kilka innych rekinów; płaszczki w wielorakości kształtu i rozmiaru, tuńczyków masa oraz sunfish (po polsku Samogłów), która to ryba była absolutnym dowodem na to, że Stwórca miał specyficzne poczucie humoru, albo tworzył ja w sobotę o 23:59 i po tym jak wygenerował jej wielki łeb wybiła północ. Jak przy takim braku atrakcyjności (obiektywnie rzecz biorąc) ten gatunek ma się rozmnażać?



Siedzenie przed wielką szybą, za którą kłębił się wszelki rodzaj seafood’u wyciszył nas na tyle, że nie usłyszeliśmy swoich pierwszych słów po dłuższej chwili milczenia. Wstaliśmy zamyśleni nad pięknem i nieprzebranością oceanu a następnie udaliśmy się do pałacu świętego Jerzego. Można wiele o tym przeczytać w przewodnikach, więc to tak tylko gwoli wzmianki.



Polecamy Oceanarium, ale polecamy także dostosować się tam, bo tempa jakie narzucają fale sztucznie tworzone na powierzchni akwarium. Tempa powolnego, niekolorowego, wręcz monochromatycznego, jak światło na dużych głębokościach, zachęcamy do przepłynięcia przez wszystkie zatoki tego muzeum i zobaczenia jacy w gruncie rzeczy jesteśmy mali. Jak wielka ryba, która ma 3 metry może szybko pozbawić nas złudzeń, ze jesteśmy panami świata. Mimo, iż to wszystko jest zamknięte za 20 cm pleksiglasu robi wrażenie i daje do myślenia.

Jeszcze nie jesteśmy gotowi na opisu kulinarnych doznań, bo zbyt mało doświadczyliśmy jeżeli chodzi o gastronomię, więc te opisy zostawiamy sobie na potem. Próbowaliśmy za to Vino Verde, które wcale nie jest zielone, ale na pewno może się po nim zrobić zielono.

Zielono mi i spokojnie. Zielono mi,
bo dłonie masz jak konwalie. Noc pachnie nam
jak ten młody las, popielaty, pełen mgły.
A w ciszy leśnej tylko ja i ty…

2 komentarze:

  1. Pewnie, że macie szczęście! Jesteście przecież razem i razem smakujecie życie, świat i przygodę:-)
    Całe życie jest przecież jedną wielką przygodą a ta Wasza, niech będzie ze wszystkich najpiękniejsza:-)

    A czy bardzo zmąci tę zieloność leśnej ciszy zadedykowany Wam wiersz?
    Niech będzie do niej dodatkiem... Taki niespieszny, pachnący konwaliami i szepczący, jak łagodny szelest liści, o Waszej cudownej przygodzie.

    Cudownie jest się zatrzymać
    By w morzu oczu, jak w lustrze
    Zobaczyć swoje odbicie...
    Na chwilę zapomnieć o jutrze.
    W muszelce zaszeptać słowa,
    By wiatr ich nie porwał daleko,
    Aby je mogła wyszeptać
    Komuś, kto na nie czeka.
    Cudownie jest się zatrzymać,
    Smak szczęścia ustami chwytać,
    Utonąć w oczu błękicie...
    I o nic więcej nie pytać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochani H&B

    Swietne pisanie, czyta sie jak reportaz Toniego Halika.
    Usciski dla was obojga.
    Lidka

    OdpowiedzUsuń