piątek, 30 kwietnia 2010

Portugalia to kraj niezbyt wielki, ale różnica pomiędzy krajobrazami na dole i krajobrazami na górze państwa jest tak zasadnicza, że wydaje się, że to dwa inne kraje. To banał, oczywilizm ale usprawiedliwiony jestem emocjami, jakie towarzyszyły mi kiedy odkrywaliśmy doliny i górskie rejony północno-wschodniej części kraju Vasco da Gamy i za pomocą samochodu, którego moc nie wystarczała niekiedy, aby z godną prędkością nawinąć na koła wstęgę autostrad, szczególnie kiedy pięły się zbytnio do góry, poznawaliśmy najdalsze jego zakamarki.
Opuściliśmy Lisbonę, której nazwę wymawia się w języku lokalnych w taki sam sposób, jak zaklinacz węży, gdyby mówił po polsku, w trybie rozkazujących nakazałby lizać swojego ulubionego Boa dusiciela. Miało to też inne, bardziej frywolne konotacje, więc staraliśmy się nie mówić ‘Liszboa’ tylko tak po naszemu zupełnie – czyli Lizbona.

Udaliśmy się w stronę Porto, ale już po drodze doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie zacząć od bardziej położonego na wschód miasta zwanego Villa Real. Miasto o tej porze roku jeszcze nie odwiedzane ludnie przez turystów, ale na tyle blisko wszelkich atrakcji nieopodal doliny rzeki Duoro i posiadające w miarę czysty kamping, że chętnie zawitaliśmy do jego bram i rozłożyliśmy nasz ślimaczy domek. Pan w recepcji, kiedy przyjechaliśmy, ucieszył się dając tego znak poprzez uśmiech, który nie schodził mu z twarzy aż do momentu, kiedy się z nami pożegnał. Nie chciał rozmawiać z nami w żadnym innym języku tylko po portugalsku, jakby chciał dać nam znać, że jeśli wleziesz między wrony… I nasza konwersacja toczyła się spokojnie, my machając rękami i pokazując to na brzuchy to imitując gestykulację podczas jedzenie chcieliśmy przekazać informację, że jesteśmy głodni i chcielibyśmy zjeść coś dobrego i lokalnego. Pan, nazwijmy go dla wygody Pedrosz, pokazał nam mówiąc przy tym wiele wyrazów z miękkim ‘l’ oraz wieloma ‘sz’, że dobra knajpa znajduje się za trzema mniej więcej skrętami w prawo.

Zaczęliśmy wędrówkę w tym kierunku, prowadząc na smyczy zdrowego rozsądku dialog o rzeczach ważnych i mniej ważnych. To nie miało znaczenia, bo sama radość mówienie i wymiany zdań już była wartością, a nie to do czego to doprowadzi. Nie znaczy to oczywiście, że tematyka rozmowy nie ma w ogóle znaczenia – oczywiście, że ma, ale w tej konkretnej sytuacji nie miała, bo to były wakacje, w żyłach wirtualnie płynęło Vino Verde, które mieliśmy zamiar wypić do kolacji, więc stymulując się intelektualnie wędrowaliśmy wzwyż. Dochodząc do miejsca wskazanego przez Pedrosza, miałe najlepsze z najlepszych uczucia, choć to jak wyglądała knajpa z zewnątrz normalnie nie powinno wróżyć nic dobrego. Ale nauczeni doświadczeniem wiemy, że czasem wygląd knajpy ma przełożenie odwrotnie proporcjonalne do tego, jakie smakołyki się tam serwuje. Nie zawsze, co prawda, ale tym razem zasada ta się sprawdziła.
- Bon noche, mister. Chcielibyśmy zamówić coś pysznego oraz dobrą butelkę wina Verde.
- SzłSZłszłszszszłszsłszszłszsł szsłłsz łszłszłssłzszł – odpowiedział właściciel, co mniej więcej oznaczało, że dogadać się będzie trudniej, szczególnie, że na zapytania we wszelkich znanych nam językach spotkały się z tym samym miękkim szeleszczeniem o portugalskim zabawieniu. Dopiero któryś z gości okazał się dość dobry w języku francuskim i przetłumaczył sympatycznemu właścicielowi, że chcemy coś dobrego i butlę wina. Dania były proste, ale smaczne. Podane były szybko i na ciepło. Tylko wino było zimne, ale to akurat była wartość oczekiwana przez nas.
Jedliśmy zupę z warzyw, bardzo delikatną w smaku, trochę przemieloną, przez co jej konsystencja była bardziej zwarta niż nasza pomidorówka, smaki mącznych warzyw (ziemniaki, dynia?) mieszały się z zielonymi i czerwonymi warzywami. Wszystko na delikatnym rosole, z dużą ilością warzyw w środku. Jako przystawka – pyszny pomysł. Potem Bifana – czyli ciepła bułka-kajzerka o szacownych rozmiarach z bitką wołową w środku, pokrojona dość cienko, za to w dużej ilości. Taka portugalska odpowiedź na hamburgera, tylko z mięsem nie smażonym, lecz duszonym.
Bacalhau – czyli dorsz po portugalsku nie wpłynął na stół, bo zdało nam się, ze w tych regionach nie różni się on świeżością od tego, co moglibyśmy zjeść w Warszawie. Wino dopełniło reszty i tak napełni powróciliśmy do namiotu, tym razem spuszczając jamnika konwersacji z uprzęży pozwoliwszy mu wyhasać się przed następnym dniem. Nasz zwierz biegał sobie obok nas pilnując się grzecznie i sprawdzał co i raz, czy nie zboczyliśmy zbytnio. Z tematu.
Następne dni miały być dla nas ucztą wizualną i kubkowo smakową, bo mieliśmy odkryć widok doliny przełomu rzeki Duoro oraz aromaty narodowej dumy Portugalczyków – Porto. I mówimy tu o alkoholu nie o mieście, choć o aromatach tego drugiego też będzie czas podywagować.


Podróż wzdłuż wspomnianej rzeki dostarcza niezapomnianych przeżyć wszystkim tym, którzy szukają przestrzeni, powietrza w płucach, pól pod dziwnymi kątami, których powierzchnia jest poprzecinana regularnie przez wrastające na ponad 20 metrów w ziemię krzewy winogron. Niektóre z nich maja po 70 lat, a żyją tyle co człowiek. W odróżnieniu jednak od człowieka rodzą co roku i co roku ich owoce zamieniają się w wino, które od końca XVII wieku jest dumą tego kraju. Co prawda potęgę Porto nadali Anglicy, bo to właśnie oni rozpropagowali ideę spożycia porto i dzięki temu rozwinęli ten biznes na przełomie kilkuset lat w wielkie przedsięwzięcie. Teraz, kiedy w większości winnic nie ubija się gron nogami, kiedy spocone i brudne stopy robotników zbierających grona na zdeptanie zostały wyparte przez automatyczne prasy wielkie winnice, sprzedające setki tysięcy litrów porto rocznie ścigają się marketingowo, która z nich cały czas przygotowuje moszcz per pedes, ale zakładam się, że poza minimalną ilością, które pozwala twierdzić im to co twierdzą, większość przeszła na mechaniczną produkcję, bo ta jest tańsza i szybsza.
Jedną z takich winnic zwiedziliśmy. Nazywa się ona Quinta Nova i pochodzi z końca XVII wieku. Zbocza po horyzont pokryte krzakami jeszcze bez owoców, ale za to z nowymi listkami, które zapowiadały, ze wszystkie z roślinek są gotowe do wydania nowego potomstwa. Pomieszczenie w których produkuje się wino nie zaskoczyły mnie. Wielkie silosy na pracujące wino mogły pomieścić do 14 000 litrów młodego wina, prasa do wytłaczania winogron, specjalistycznie ustawiona tak, żeby nacisk jej gumowych końcówek udawał pracę ludzkich nóg.

Wszystko jak w nowoczesnej fabryce. Oczywiście obok tego sprzętu stały wielkie beczki dębowe, w których ma leżakować Porto, ale to sąsiedztwo było zupełnie naturalne, bo ciężko jest zrobić dobre Tawny, jeżeli nie poleżakuje sobie ono w starej, dębowej beczce.


To wszystko mnie jakoś nie odstraszyło i mit porto wcale nie prysł, kiedy dowiedziałem się, że tak naprawdę wiele czynności, które prowadzą do stworzenia boskiego porto jest skomputeryzowana i poddana dokładnej analizie procesora. Nawet mi było z tym jakoś lepiej, bo wiedziałem, że takie wino na pewno jest pozbawione niepotrzebnych bakterii oraz organizmów pochodzenia grzybicznego, jakie pewnikiem znajdowały się w winie, kiedy było robione jeszcze za pomocą procesu naturalnego udeptywania. Że o paznokciach nie wspomnę.
Degustacja tego co było tworzone w tej przesympatycznej winniczce przeciągnęła się poważnie, bo do stołu zasiedli spotkani tam właśnie John i Jane z Wielkiej Brytanii oraz dwoje francuzów, których imion nie pomnę, choć przedstawiali się dołączając do stołu. Sączyliśmy ambrozję w dwóch wydaniach. Late Bottle Vintage z 2005 roku oraz Vintage z roku 2000. Zgodnie orzekliśmy, iż mimo sędziwości Vintage 2000, LBT 2005 miało więcej charakteru, więcej żywotności i po prostu smakowało nam bardziej. Do tego podaliśmy sobie czekoladę z orzechami i drobnymi łyczkami raczyliśmy się mocnym, ciemnym słodkim wytworem portugalskiego przemysłu winnego. Słońce bawiło się w zachód na czerwono, kiedy doszliśmy do wniosku, że to najwyższy czas na udanie się do jakiegoś sympatycznego miejsca na nocleg. Wracając podziwialiśmy dolinę, która wyglądała jak coś, czego jeszcze nigdy nie widzieliśmy.

Przestrzeń, jaka obejmowała to miejsce była tak nieprzebrana, że zobaczywszy statek płynący w dole rzeki doznaliśmy uczucia małości, uczucia bycia tylko atomem w układzie, którego dodatkowo nie jesteśmy w stanie zrozumieć, takim elementem, który w pojedynkę znaczy tak niewiele, że dopiero jego nagromadzenie może być zauważalne. Szczególnie z takiej wysokości, na jakiej byliśmy. Tak samo pewnie czują się alpiniści, którzy zdobywają szczyt. My co prawda dotarliśmy na górę samochodem, ale efekt zapewne był zbliżony.


Zachwyceni ruszyliśmy spokojnie dalej, nie spiesząc się zbytnio, chcąc, aby samochód nie zagłuszał dźwięków jakie dochodziły nas z zewnątrz, łapiąc powietrze w płuca jechaliśmy wąskimi i stromymi drogami w stronę Porto.


Nagle okoliczności przyrody zaczęły się zmieniać i to dość drastycznie. Pokryte winogronami zbocza ustąpiły miejsca skalistym urobiskom i wielkim głazom o ostrych krawędziach. Zaczęło nas otaczać fantastycznie skaliste pustkowie, gdzie ilość roślin była ograniczona przez kamienistość podłoża i trochę to wszystko wyglądało jak lekko zamszały księżyc, ale zaraz po tym, jak ktoś posprzątał z niego cały pył.

Nie mogliśmy oderwać od tego wszystkiego oczu, a ponieważ robiło się ciemno postanowiliśmy następnego dnia przejechać przez tę trasę raz jeszcze, żeby w świetle dziennym popatrzeć na tę surowość krajobrazu. To niesamowite, jak szybko zmieniły się okoliczności. Wyczytałem gdzieś, że to właśnie dlatego, że skały otaczają dolinę rzeki tworzy się tam mikroklimat, który pozwala tak soczyście rozwijać się winogronom i to właśnie to ułożenie powoduje, że Porto jest takie smaczne.
Rano skały wyglądały jeszcze bardziej potężnie, bo można było je zobaczyć w całej okazałości, nie tylko wystające z mroku.


Kolejny dzień zapowiadał Porto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz