piątek, 30 kwietnia 2010

Portugalia to kraj niezbyt wielki, ale różnica pomiędzy krajobrazami na dole i krajobrazami na górze państwa jest tak zasadnicza, że wydaje się, że to dwa inne kraje. To banał, oczywilizm ale usprawiedliwiony jestem emocjami, jakie towarzyszyły mi kiedy odkrywaliśmy doliny i górskie rejony północno-wschodniej części kraju Vasco da Gamy i za pomocą samochodu, którego moc nie wystarczała niekiedy, aby z godną prędkością nawinąć na koła wstęgę autostrad, szczególnie kiedy pięły się zbytnio do góry, poznawaliśmy najdalsze jego zakamarki.
Opuściliśmy Lisbonę, której nazwę wymawia się w języku lokalnych w taki sam sposób, jak zaklinacz węży, gdyby mówił po polsku, w trybie rozkazujących nakazałby lizać swojego ulubionego Boa dusiciela. Miało to też inne, bardziej frywolne konotacje, więc staraliśmy się nie mówić ‘Liszboa’ tylko tak po naszemu zupełnie – czyli Lizbona.

Udaliśmy się w stronę Porto, ale już po drodze doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie zacząć od bardziej położonego na wschód miasta zwanego Villa Real. Miasto o tej porze roku jeszcze nie odwiedzane ludnie przez turystów, ale na tyle blisko wszelkich atrakcji nieopodal doliny rzeki Duoro i posiadające w miarę czysty kamping, że chętnie zawitaliśmy do jego bram i rozłożyliśmy nasz ślimaczy domek. Pan w recepcji, kiedy przyjechaliśmy, ucieszył się dając tego znak poprzez uśmiech, który nie schodził mu z twarzy aż do momentu, kiedy się z nami pożegnał. Nie chciał rozmawiać z nami w żadnym innym języku tylko po portugalsku, jakby chciał dać nam znać, że jeśli wleziesz między wrony… I nasza konwersacja toczyła się spokojnie, my machając rękami i pokazując to na brzuchy to imitując gestykulację podczas jedzenie chcieliśmy przekazać informację, że jesteśmy głodni i chcielibyśmy zjeść coś dobrego i lokalnego. Pan, nazwijmy go dla wygody Pedrosz, pokazał nam mówiąc przy tym wiele wyrazów z miękkim ‘l’ oraz wieloma ‘sz’, że dobra knajpa znajduje się za trzema mniej więcej skrętami w prawo.

Zaczęliśmy wędrówkę w tym kierunku, prowadząc na smyczy zdrowego rozsądku dialog o rzeczach ważnych i mniej ważnych. To nie miało znaczenia, bo sama radość mówienie i wymiany zdań już była wartością, a nie to do czego to doprowadzi. Nie znaczy to oczywiście, że tematyka rozmowy nie ma w ogóle znaczenia – oczywiście, że ma, ale w tej konkretnej sytuacji nie miała, bo to były wakacje, w żyłach wirtualnie płynęło Vino Verde, które mieliśmy zamiar wypić do kolacji, więc stymulując się intelektualnie wędrowaliśmy wzwyż. Dochodząc do miejsca wskazanego przez Pedrosza, miałe najlepsze z najlepszych uczucia, choć to jak wyglądała knajpa z zewnątrz normalnie nie powinno wróżyć nic dobrego. Ale nauczeni doświadczeniem wiemy, że czasem wygląd knajpy ma przełożenie odwrotnie proporcjonalne do tego, jakie smakołyki się tam serwuje. Nie zawsze, co prawda, ale tym razem zasada ta się sprawdziła.
- Bon noche, mister. Chcielibyśmy zamówić coś pysznego oraz dobrą butelkę wina Verde.
- SzłSZłszłszszszłszsłszszłszsł szsłłsz łszłszłssłzszł – odpowiedział właściciel, co mniej więcej oznaczało, że dogadać się będzie trudniej, szczególnie, że na zapytania we wszelkich znanych nam językach spotkały się z tym samym miękkim szeleszczeniem o portugalskim zabawieniu. Dopiero któryś z gości okazał się dość dobry w języku francuskim i przetłumaczył sympatycznemu właścicielowi, że chcemy coś dobrego i butlę wina. Dania były proste, ale smaczne. Podane były szybko i na ciepło. Tylko wino było zimne, ale to akurat była wartość oczekiwana przez nas.
Jedliśmy zupę z warzyw, bardzo delikatną w smaku, trochę przemieloną, przez co jej konsystencja była bardziej zwarta niż nasza pomidorówka, smaki mącznych warzyw (ziemniaki, dynia?) mieszały się z zielonymi i czerwonymi warzywami. Wszystko na delikatnym rosole, z dużą ilością warzyw w środku. Jako przystawka – pyszny pomysł. Potem Bifana – czyli ciepła bułka-kajzerka o szacownych rozmiarach z bitką wołową w środku, pokrojona dość cienko, za to w dużej ilości. Taka portugalska odpowiedź na hamburgera, tylko z mięsem nie smażonym, lecz duszonym.
Bacalhau – czyli dorsz po portugalsku nie wpłynął na stół, bo zdało nam się, ze w tych regionach nie różni się on świeżością od tego, co moglibyśmy zjeść w Warszawie. Wino dopełniło reszty i tak napełni powróciliśmy do namiotu, tym razem spuszczając jamnika konwersacji z uprzęży pozwoliwszy mu wyhasać się przed następnym dniem. Nasz zwierz biegał sobie obok nas pilnując się grzecznie i sprawdzał co i raz, czy nie zboczyliśmy zbytnio. Z tematu.
Następne dni miały być dla nas ucztą wizualną i kubkowo smakową, bo mieliśmy odkryć widok doliny przełomu rzeki Duoro oraz aromaty narodowej dumy Portugalczyków – Porto. I mówimy tu o alkoholu nie o mieście, choć o aromatach tego drugiego też będzie czas podywagować.


Podróż wzdłuż wspomnianej rzeki dostarcza niezapomnianych przeżyć wszystkim tym, którzy szukają przestrzeni, powietrza w płucach, pól pod dziwnymi kątami, których powierzchnia jest poprzecinana regularnie przez wrastające na ponad 20 metrów w ziemię krzewy winogron. Niektóre z nich maja po 70 lat, a żyją tyle co człowiek. W odróżnieniu jednak od człowieka rodzą co roku i co roku ich owoce zamieniają się w wino, które od końca XVII wieku jest dumą tego kraju. Co prawda potęgę Porto nadali Anglicy, bo to właśnie oni rozpropagowali ideę spożycia porto i dzięki temu rozwinęli ten biznes na przełomie kilkuset lat w wielkie przedsięwzięcie. Teraz, kiedy w większości winnic nie ubija się gron nogami, kiedy spocone i brudne stopy robotników zbierających grona na zdeptanie zostały wyparte przez automatyczne prasy wielkie winnice, sprzedające setki tysięcy litrów porto rocznie ścigają się marketingowo, która z nich cały czas przygotowuje moszcz per pedes, ale zakładam się, że poza minimalną ilością, które pozwala twierdzić im to co twierdzą, większość przeszła na mechaniczną produkcję, bo ta jest tańsza i szybsza.
Jedną z takich winnic zwiedziliśmy. Nazywa się ona Quinta Nova i pochodzi z końca XVII wieku. Zbocza po horyzont pokryte krzakami jeszcze bez owoców, ale za to z nowymi listkami, które zapowiadały, ze wszystkie z roślinek są gotowe do wydania nowego potomstwa. Pomieszczenie w których produkuje się wino nie zaskoczyły mnie. Wielkie silosy na pracujące wino mogły pomieścić do 14 000 litrów młodego wina, prasa do wytłaczania winogron, specjalistycznie ustawiona tak, żeby nacisk jej gumowych końcówek udawał pracę ludzkich nóg.

Wszystko jak w nowoczesnej fabryce. Oczywiście obok tego sprzętu stały wielkie beczki dębowe, w których ma leżakować Porto, ale to sąsiedztwo było zupełnie naturalne, bo ciężko jest zrobić dobre Tawny, jeżeli nie poleżakuje sobie ono w starej, dębowej beczce.


To wszystko mnie jakoś nie odstraszyło i mit porto wcale nie prysł, kiedy dowiedziałem się, że tak naprawdę wiele czynności, które prowadzą do stworzenia boskiego porto jest skomputeryzowana i poddana dokładnej analizie procesora. Nawet mi było z tym jakoś lepiej, bo wiedziałem, że takie wino na pewno jest pozbawione niepotrzebnych bakterii oraz organizmów pochodzenia grzybicznego, jakie pewnikiem znajdowały się w winie, kiedy było robione jeszcze za pomocą procesu naturalnego udeptywania. Że o paznokciach nie wspomnę.
Degustacja tego co było tworzone w tej przesympatycznej winniczce przeciągnęła się poważnie, bo do stołu zasiedli spotkani tam właśnie John i Jane z Wielkiej Brytanii oraz dwoje francuzów, których imion nie pomnę, choć przedstawiali się dołączając do stołu. Sączyliśmy ambrozję w dwóch wydaniach. Late Bottle Vintage z 2005 roku oraz Vintage z roku 2000. Zgodnie orzekliśmy, iż mimo sędziwości Vintage 2000, LBT 2005 miało więcej charakteru, więcej żywotności i po prostu smakowało nam bardziej. Do tego podaliśmy sobie czekoladę z orzechami i drobnymi łyczkami raczyliśmy się mocnym, ciemnym słodkim wytworem portugalskiego przemysłu winnego. Słońce bawiło się w zachód na czerwono, kiedy doszliśmy do wniosku, że to najwyższy czas na udanie się do jakiegoś sympatycznego miejsca na nocleg. Wracając podziwialiśmy dolinę, która wyglądała jak coś, czego jeszcze nigdy nie widzieliśmy.

Przestrzeń, jaka obejmowała to miejsce była tak nieprzebrana, że zobaczywszy statek płynący w dole rzeki doznaliśmy uczucia małości, uczucia bycia tylko atomem w układzie, którego dodatkowo nie jesteśmy w stanie zrozumieć, takim elementem, który w pojedynkę znaczy tak niewiele, że dopiero jego nagromadzenie może być zauważalne. Szczególnie z takiej wysokości, na jakiej byliśmy. Tak samo pewnie czują się alpiniści, którzy zdobywają szczyt. My co prawda dotarliśmy na górę samochodem, ale efekt zapewne był zbliżony.


Zachwyceni ruszyliśmy spokojnie dalej, nie spiesząc się zbytnio, chcąc, aby samochód nie zagłuszał dźwięków jakie dochodziły nas z zewnątrz, łapiąc powietrze w płuca jechaliśmy wąskimi i stromymi drogami w stronę Porto.


Nagle okoliczności przyrody zaczęły się zmieniać i to dość drastycznie. Pokryte winogronami zbocza ustąpiły miejsca skalistym urobiskom i wielkim głazom o ostrych krawędziach. Zaczęło nas otaczać fantastycznie skaliste pustkowie, gdzie ilość roślin była ograniczona przez kamienistość podłoża i trochę to wszystko wyglądało jak lekko zamszały księżyc, ale zaraz po tym, jak ktoś posprzątał z niego cały pył.

Nie mogliśmy oderwać od tego wszystkiego oczu, a ponieważ robiło się ciemno postanowiliśmy następnego dnia przejechać przez tę trasę raz jeszcze, żeby w świetle dziennym popatrzeć na tę surowość krajobrazu. To niesamowite, jak szybko zmieniły się okoliczności. Wyczytałem gdzieś, że to właśnie dlatego, że skały otaczają dolinę rzeki tworzy się tam mikroklimat, który pozwala tak soczyście rozwijać się winogronom i to właśnie to ułożenie powoduje, że Porto jest takie smaczne.
Rano skały wyglądały jeszcze bardziej potężnie, bo można było je zobaczyć w całej okazałości, nie tylko wystające z mroku.


Kolejny dzień zapowiadał Porto.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Sintra - Atak łabędzia

To, że Sintra jest piękna wie każdy, kto był w Portugalii, albo ma dostęp do internetu.
Naszym sprawozdaniem z wycieczki niech będzie zdjęcie grzecznego łabędzia
 który z niewinnego kaczątka stał się żarłocznym zwierzem i zdecydował obgryźć nam nosy

Spaleni Słońcem


Kiedy Nikita Michałkow pierwszy raz pomyślał o tytule swojego jednego z najsłynniejszych filmów, prawdopodobnie, podobnie do nas, poszedł na plażę i beztrosko zasnął przy pierwszych promykach przebijającego się przez chłodzący wiatr słońca nie myśląc wiele o konsekwencjach. Tak zaczął się dzień bezwzględnego słońca, kiedy nieopodal pięknego miasteczka Tavia na południu Portugalii, jakieś 250 km od Lizbony, wsiadaliśmy na barkę, jaka zawiozła nas na wysepkę Ilha de Tavira. Wyspa okazała się piękną plażą otoczoną czystą, ale jeszcze chłodną oceaniczną wodą. Niebo było lekko zachmurzone, ale słońce święciło przyzwoicie jak na kwiecień. Wiatr, który wiał od morza przyjemnie łagodził ciepło emitowane przez uśmiechniętą do plażowiczów buzię boga Re, co w sumie zapowiadało bardzo przyjemne chwile relaksu. Teoretycznie. Rozłożyliśmy  ręczniki i wystawiwszy nasze białe, nieopalone części ciała w stronę światła zaczęliśmy rozmawiać. Po chwili rozmowy ucichły i cała nasza trójka oddała się w ramiona zupełnie innego boga, boga spoczynku i majaków wieczornych, którego imię zaczyna się na M. W czasie, kiedy śpimy, krótki rys, jak dotarliśmy na południe i co nas tam przyciągnęło.
W piątek obejrzeliśmy bardzo zgrubnie dzielnicę Belem, z której to okolicy na swoje podboje wypływał sam Vasco da Gamma, gdzie żegnał swoja rodzinę płynąc w nieznane ze świadomością, że może nie wrócić. 

Nota bene w końcu nie wrócił, bo żywota swojego dokonał gdzieś podczas wyprawy, ale zakładam, że lepszego końca nie mógł sobie wymarzyć, w końcu był odkrywcą i podróżnikiem i byłoby ironią losu, gdyby zmarł w domu na grzybicę paznokci na przykład. Obowiązkowo, choć takie oblegane przez turystów miejsca nas zbytnio nie fascynują, odwiedziliśmy cukiernie Pasteis de Belem, która nas pozytywnie zaskoczyła, gdyż nie była zbyt droga, nie czekaliśmy zbyt długo w kolejce i podano nam przepyszną kawę za 90 centów. Kultowe ciastko było cieple i na raz do buzi, ale gdybyśmy tam nie poszli, nie wiedzielibyśmy jak to smakuje właśnie w tym miejscu. 

Szybko wróciliśmy po samochód do wypożyczalni, ale okazało się że niektórzy Portugalczycy owszem robią sobie siestę od h 13, więc odbiliśmy się od drzwi biura czytając kartkę oznajmiającą, że do 15 godziny nic załatwić się nie da. Pojechaliśmy więc do domu, spakowaliśmy się i już z bagażami wróciliśmy zaraz po trzeciej do miejsca skąd mięliśmy wziąć samochód. Podroż z Lizbony na południe nie powinna zająć więcej  niż 3 godziny, nam się w ogóle  nie spieszyło, więc w tempie weekendowo-wakacyjnym dojechaliśmy do Faro około 19:30. Miasto nas nie zachwyciło, wyglądało na troszkę przeludnione i mniej turystyczne, niż mogło nam się wydawać. Przejechaliśmy je więc bez cienia zazdrości dla mieszkańców i udaliśmy się bardziej na wschód do Olhao, obok którego znaleźliśmy przyjemny Camping, gdzie rozbiliśmy obozowisko. Mieliśmy ochotę na jakieś lokalne jedzenie, ale w najbliższej okolicy odnaleźliśmy jedynie jadłodajnię rodzinna, w drzwiach której przywitał nas właściciel lokalu, machając rekami pokazał nam stolik, a następnie zawołał syna, żeby móc się porozumieć w języku langłicz.
- dobry wieczór, co może nam pan polecić z tradycyjnej kuchni portugalskiej. Jakieś Specialitat de la Maison? Jakieś przysmaki lokalne? Coś z rybą? - zagadałem do młodego, może 25 letniego chłopaka, który pojawił się w sukurs ojcu.
- we have only chicken - odparł, zamoczył końcówkę ołówka na języku i spojrzał na nas wymownie czekając aż padnie liczba zestawów z kurczakiem.
- nie macie czegoś innego? Bacalaho? (to dorsz, którego Portugalczycy potrafią robić na 1000 sposobów) - zapytałem wiedząc niestety, że odpowiedź będzie zabarwiona negatywnie.
- to ile kurczaków?
- poprosimy duży talerz dla 3 osób - poddałem się i oddałem pola walki jak Turcy pod Wiedniem.
Okazało się jednak, że smak przegranej był nie tylko akceptowalny, ale zupełnie przyzwoity, mimo iż kurczak nie był przygotowywany w naszej restauracji, tylko został przyniesiony zaraz przed podaniem przez nieznajomego nam osobnika. Może outsource'owali kuchnię, może są tak daleko przed nami w jakości usług, że zlecają firmom zewnętrznym specjalne zamówienia pod klientów i tną przez to koszty stałe związane z utrzymaniem na stałe kuchcika? No nie wiem, w każdym razie z pełnymi brzuchami zasnęliśmy w naszym namiocie myśląc o kolejnym dniu, który wg prognozy miał być piękny i słoneczny. 
 
Rano złożyliśmy nasz ślimaczy domek, założyliśmy go na plecy (no, powiedzmy, wsadziliśmy go do bagażnika samochodu) i ruszyliśmy do Taviry.
To malownicze miasto było dla nas tym, czego oczekiwaliśmy od Południa Portugalii, choć właściwie wszystkie warunki południowej spełniło Lagos, ale o tym po obudzeniu śpiochów z wyspy.
Tavira ma ładny ryneczek, jest zadbana i czysta, ma estetyczne, wąskie uliczki, po których przechadzają się ludzie, jakby byli wolnymi elektronami poszukującymi innego stanu energetycznego. Niby bez celu a jednak dokądś. 

Wypiliśmy w mięście orzeźwiającą szklankę soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy, które musiały być niezmiernie dojrzałe, bo smakiem dominującym w każdym z pojemniczków pomarańczowej esencji był słodki. Gdyby słońce miało smak, właśnie tak odczuwałyby je kubeczki smakowe. Może trochę bardziej kwaśne, ale niewiele. 
W soboty w Tavirze odbywa się targ, gdzie można kupić owoce, warzywa i ryby. Takie miejsca przyciągają turystów, ale w tym wypadku więcej  było lokalnego ruchu niż przyjezdnego i miało się wrażenie prawdziwości. Mało kto mówił po angielsku, ludzie uśmiechali się do nas, nie byli zbyt nachalni ale po podejściu do straganu chętnie proponowali swoje towary. 

Zakupiliśmy trochę miodu rozmarynowego i zdecydowaliśmy się udać na plażę. Wspomnianą już wcześniej barką na wyspę Ilha de Tavira. Czas w takim razie obudzić naszych podróżników, którzy smacznie drzemali na ręcznikach złożonych na czystym piasku w bezpośredniej bliskości oceanu.

Pierwszy ocknął się Hubert, który już wcześniej poczuł delikatne pieczenie w okolicy brwi i brzucha, więc profilaktycznie przykrył się koszulką, tak że środkowa cześć ciała została osłonięta od promieni UV wszelkiego rodzaju. Gabra i Beti obudziły się niedługo potem stwierdzając, że mimo wiatru czuja także, że słoneczko zrobiło swoje.
Przyznam, że pogoda mnie trochę zwiodła i przez zimny powiew uznałem, że słońce nie jest takie silne i nakładanie filtrów nie jest tego dnia potrzebne. Jak bardzo się myliłem miała pokazać nadchodząca noc w namiocie.
Wstaliśmy i każde z nas wiedziało już, że słoneczko zrobiło z nas raczki, a najbardziej ze mnie, bo dziewczyny dzięki kobiecej intuicji nałożyły przed wszystkim filtr 6, niewiele co prawda, ale wystarczająco, żeby potem nie cierpieć. Idąc do barki, która miała zabrać nas na brzeg przeklinałem swoja nieroztropność jednocześnie starając się nie dotykać udami o nic wokół, gdyż ból jaki sprawiało każde takie spotkanie był podobny do tego, jaki odczuwa się kiedy zaraz po ogoleniu poleje się skorę wodą o stężeniu soli równym tego w morzu martwym. Może właśnie od takich doświadczeń to morze nazywa się tak jak się nazywa? Może w wiekach średnich zamiast pręgierza czy szubienicy na ryneczku pracował golibroda, który skazanych za najgorsze zbrodnie golił publicznie, zacinając od czasu do czasu niegroźnie, a potem zraszał tą wodą patrząc jak wyli z bólu? Nie wiem co prawda czy można zejść z takiego od takich tortur, ale skojarzenie powinno mniej więcej  oddać to, co czułem płynąc do brzegu na pokładzie barki. I co gorsza, wrażenie nasilało się wprost proporcjonalnie do intensywności koloru czerwonego, jaki pojawiał się na moich nogach i brzuchu.
Gdybym stanął na rękach, zdjął kąpielówki i znalazł się w pobliżu turysty z Indonezji patrząc na kontrast bieli osłoniętych dotąd części mojego ciała i czerwień nóg, stanąłby na baczność jak przed flagą jego kraju i zaczął intonować hymn narodowy. Na szczęście nie zdjąłem niczego, a w około nie żadnych było Indonezyjczyków. Zbliżał się wieczór, który miał być dla mnie, w pełni świadomego tego faktu, bardzo bolesną nauczką za swawolność na plaży. Pocieszeniem mogło być tylko to, że plecy oraz wstydliwe części ciała były nadal białe ergo można było na nich leżeć bezboleśnie.

W takich wypadkach najlepiej zanurzyć się w zimnym jogurcie o smaku eukaliptusowym lub miętowym, ale na podorędziu mieliśmy tylko mleczko po opalaniu, więc nie pozostawało nic innego jak namaścić się tym specyfikiem, wziąć paracetamol, żeby trochę uśmierzyć ból, delikatnie położyć się na materacu  nie ocierając się o nikogo i nic.
O trzeciej w nocy obudziłem się czując malutkie ogniska w okolicy od miednicy aż po kostki. Wyjąłem nogi ze śpiwora, żeby było im trochę chłodniej i wziąłem jeszcze jeden paracetamol. To pozwoliło zasnąć, a właściwie drzemać od czasu do czasu budząc się i sprawdzając czy moje kończyny dolne rzeczywiście płoną czy to tylko senne wizje.
Ranek przywitał nas odgłosami godowymi mew, które doszły do wniosku, że placyk przed naszym namiotem to doskonałe miejsce na podryw i bynajmniej nie mam na myśli podrywu do lotu. Dźwięki przypominające w niektórych fragmentach płacz małych dzieci świadczyć mogły o tym, że charakter tego ptasiego sejmiku jest czysto prokreacyjny, a jego długość zapowiadała się zacnie. Przebudzeni wspominaliśmy wieczorny spacer po delikatnie zmoczonym wiosennym deszczem bruku miasta i fantastycznie wysmażony stek z tuńczyka, którym zajadaliśmy się w malutkiej restauracji przy rynku. Wino i jedzenie to kwintesencja wakacji, szczególnie w Portugalii, gdzie i jednego i drugiego jest naprawdę w bród.

Dzień stał już słońcem palącym ziemię swoimi promieniami, kiedy umyci, a w moim wypadku dodatkowo okutani w najdłuższe spodnie i koszulki z długimi rękawami, załadowaliśmy naszego potwora szos i ruszyliśmy na krótki spacer po Lagos, które skąpane w słońcu wyglądało przeuroczo. Biała wąskość uliczek okraszona żółtymi ornamentami elewacji kontrastowała z niebieskim, wręcz diabelsko granatowym niebem, jakby pogoda podpisała kontakt z Belzebubem i za wszelką cenę jeszcze bardziej chciała poddać mnie torturom wystawiając na jeszcze jedną, dodatkową porcję promieni UV, żebym do końca zrozumiał, że ze słońcem nie ma co pogrywać sobie bez ponoszenia konsekwencji. 


Dlatego spacer odbyłem raczej po zacienionych częściach ulic, raczej pod dachami i mocno w czapce. Cały czas czułem spodnie ocierające się o moje uda i wcale nie miałem ochoty poczuć tego dogłębniej.

Wycieczka na piękną plażę niedaleko Luz była owszem mila, ale dla Beti i Gabry, bo one dały radę na 1,5h położyć się na piasku, a słońce tego dnia nie miało konkurencji w postaci ani jednej chmurki, więc hulało sobie po wszystkim i wszystkich. Ja więc usiadłem sobie spokojnie w barze na plaży, gdzie cień zapewniony miałem przez solidny dach a napoje chłodzące przez solidnego kelnera. Dziewczyny wyprażały się na brąz wśród piasków pięknej okoliczności przyrody, a ja obserwowałem ludność z patio sympatycznego baru.
Wieczorem zrobiliśmy jeszcze kilka drobnych wycieczek na jedzenie i picie, patrzyliśmy jak miasteczka pustoszeją i zastanawialiśmy się jak wyglądają one w pełni sezonu. Cieszyliśmy się jednocześnie, że nadmieniony okres jeszcze nie nadszedł, co pozwoliło nam zobaczenie jak wygląda wybrzeże Portugalii od strony południa bez chmary odwiedzających.
Następnego dnia z samego rana wyruszyliśmy spokojnie z powrotem do Lizbony napełnieni słońcem, a w niektórych wypadkach Słońcem Spaleni.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Lizbona wita

Kiedyś już pisałem o lądowaniach w obcych miejscach, że dziwnie pachnie, że dziwni ludzie, że podekscytowanie przed tym, co nowe etc. Lizbona nie wywarła na nas takiego wrażenia może dlatego, że wizualną wartością oczekiwaną, jaka mieliśmy w głowie przed wylądowaniem było właśnie to co zobaczyliśmy. Nie to, ze nas nie zaskoczyła, bo tak nie było, ale właśnie przez to, że nie rozbiła nam nozdrzy zapachem, nie położyła nas na kolana wysoką temperaturą i nie zdezintegrowała poczucia bezpieczeństwa tysiącem naganiaczy. W zamian za to przyjechał po nas przyjemny i czysty autobus linii 22, który zawiózł nas do centrum, gdzie mieliśmy się zatrzymać. Mieszkanie, w którym mieszka Gabra, mimo tego że schodzi się do niego obok koszy na śmieci, ma fantastyczny klimat, trochę smakujący paryskimi poddaszami w połączeniu z najlepszymi wspomnieniami lat studenckich, gdzie drzwi do akademika nie zamykały się przez całą dobę a wino lało się powolnym, niespiesznym strumieniem upojenia.

Schody prowadzące na poddasze mogłyby byś koszmarem, gdyby ktoś kazał ja narysować je na kolokwium z architektury wnętrz, ale dla nas były objawieniem kształtów i symetrii, jakby właśnie w taki sposób chciało nas powitać to miasto. W taki zaskakujący, nieprzekrzyczany sposób pokazać, że jednak można nas czymś zaskoczyć. Pięły się do góry przez pięć pięter w półcieniach padających z niewielkich okien po bokach.


Dzień w mieście zapowiadał się słonecznie i kusił do powolnego spaceru swoimi chodnikami i wąskimi uliczkami. Dzisiejsza impresja tego miasta, choć przyznam, że bardzo subiektywna, (ale czyż impresje ze swojej definicji nie mają charakteru odczucia wywieranego na danej osobie, przez do nieuniknienie muszą, po prostu muszą być subiektywne) jest taka, że płynie sobie ono dokądś, w bliżej nieokreślonym celu i co najważniejsze, wszyscy jakby akceptowali to, że się poruszają i zupełnie nie zawracają sobie głowy celem ani czasem dotarcia. Nie, to nie jest lekceważenie, branie lekko ważności stolicy Portugalii – matki jednych z najważniejszych odkrywców – to raczej bycie częścią, asymilacja z nurtem po którym przesuwa się po ścieżkach czasu to piękne i stare miasto. Miasto, które rzeźbi pośladki ochotnikom, którzy lubią długie spacery po niemal górskich uliczkach, miasto patrzące na gości przez tysiące okien malutkich kafeterii, gdzie podaje się szybkie expresso i Pasteis de Nata, a uliczki są tak wąskie, że zastanawialiśmy się co by było, gdyby dwa nawet bardzo wąskie pojazdy chciałyby się przecisnąć obok siebie. Zapewne jeden musiałbym zawrócić. Albo cofnąć, bo podejrzewam, że podczas kursu na prawo jazdy w Lizbonie zawracanie na trzy zostało skreślone z listy obowiązkowych manewrów z racji nieprzydatności tej umiejętności ze względów niezmienność fizyki zabudowy miasta. Słońce, mimo że jasne i ciepłe o tej porze roku, zdecydowanie nie przepada z tym wąskimi przesmykami i zagląda tam tylko wtedy, kiedy świeci z największa mocą, a potem ucieka na większe powierzchnie, żeby oświecać je z przyjemnością i łatwością.



Wdychając tę atmosferę zdecydowaliśmy się ten dzień mimo wszystko spędzić po części w oceanarium, które zlokalizowane jest w nowoczesnej części Lizbony, tej zbudowanej na EXPO w 1998 roku, nad samą wodą w wielkim budynku, który mieści więcej niż 5000 m3 wody specjalnie solonej dla potrzeb fauny i flory zamieszkującej sztuczne zbiorniki zlokalizowane wewnątrz budowli.


W centralnej części budynku znajduje się wielki, obłożony przynajmniej 20 cm grubości pleksi, zbiornik wodny, którego wysokość oceniliśmy na 10-12 metrów a długość pozostała niezmierzona, gdyż teoretycznie w swoim amorficznym kształcie zajmował cały budynek Oceanarium. Obejście całego zbiornika wokół zajęło nam około 3 godzin, ale szliśmy bardzo powoli, przez godzinę siedzieliśmy na podłodze obok zbiornika obserwując ryby pływające wewnątrz i mieliśmy obydwoje z Beti poczucie takiego wewnętrznego spokoju, jakby woda i jej powolne przelewanie się oraz monotonny taniec ryb powodowało w nas coraz głębsze wyciszenie. Mimo, iż pływające stworzenia nie należały do najspokojniejszych, bo przemieszczały się przed naszymi oczyma tacy zawodnicy jak rekin zebra, czy rekin zatokowy, oraz kilka innych rekinów; płaszczki w wielorakości kształtu i rozmiaru, tuńczyków masa oraz sunfish (po polsku Samogłów), która to ryba była absolutnym dowodem na to, że Stwórca miał specyficzne poczucie humoru, albo tworzył ja w sobotę o 23:59 i po tym jak wygenerował jej wielki łeb wybiła północ. Jak przy takim braku atrakcyjności (obiektywnie rzecz biorąc) ten gatunek ma się rozmnażać?



Siedzenie przed wielką szybą, za którą kłębił się wszelki rodzaj seafood’u wyciszył nas na tyle, że nie usłyszeliśmy swoich pierwszych słów po dłuższej chwili milczenia. Wstaliśmy zamyśleni nad pięknem i nieprzebranością oceanu a następnie udaliśmy się do pałacu świętego Jerzego. Można wiele o tym przeczytać w przewodnikach, więc to tak tylko gwoli wzmianki.



Polecamy Oceanarium, ale polecamy także dostosować się tam, bo tempa jakie narzucają fale sztucznie tworzone na powierzchni akwarium. Tempa powolnego, niekolorowego, wręcz monochromatycznego, jak światło na dużych głębokościach, zachęcamy do przepłynięcia przez wszystkie zatoki tego muzeum i zobaczenia jacy w gruncie rzeczy jesteśmy mali. Jak wielka ryba, która ma 3 metry może szybko pozbawić nas złudzeń, ze jesteśmy panami świata. Mimo, iż to wszystko jest zamknięte za 20 cm pleksiglasu robi wrażenie i daje do myślenia.

Jeszcze nie jesteśmy gotowi na opisu kulinarnych doznań, bo zbyt mało doświadczyliśmy jeżeli chodzi o gastronomię, więc te opisy zostawiamy sobie na potem. Próbowaliśmy za to Vino Verde, które wcale nie jest zielone, ale na pewno może się po nim zrobić zielono.

Zielono mi i spokojnie. Zielono mi,
bo dłonie masz jak konwalie. Noc pachnie nam
jak ten młody las, popielaty, pełen mgły.
A w ciszy leśnej tylko ja i ty…

środa, 21 kwietnia 2010

Szczęściarze


Mamy trochę szczęścia. Znaczy ogólnie mamy szczęście, bo jesteśmy razem i dobrze nam z tym, że możemy pielęgnować to, co jest między nami. W tym wypadku bardziej chodzi mi o szczęście partykularne, jakie mieliśmy tego dnia, kiedy wyruszyliśmy w podróż do Portugalii. Samolot KLM, który miał zawieźć nas do Amsterdamu z lotniska w Warszawie jeszcze przed startem nabrał opóźnienia, którego wydawało mi się, nie da się już nadrobić. Jakaś papierologia, jakieś zezwolenia, rozmowy przez krótkofalówkę i w końcu pozwolenie na start.
Pas startowy świecił pustką, nawet wiatr przyłączył się do tej nicości zjawisk i ustał, co widać było na charakterystycznej szmacie paski, którą widać na każdym lotnisku. Wisiała w bezruchu jak mop po całym dniu wycierania podłogi.
Nasz embraer ustawił się przodem do pasa, pilot podał więcej paliwa do silników, które natychmiast zaryczały swoim wibrującym dźwiękiem i dało się odczuć szarpnięcie, jakby jakaś niewidzialna siła nagle zaczęła pchać nas do przodu. Potem odbyła się zwykła procedura startu, osiągnęliśmy wysokość przelotową i kiedy sygnalizacja nakazująca zapięcie pasów została wyłączona rozpoczęliśmy rozglądanie się za osławioną chmurą pyłu wulkanicznego, ale szczerze mówiąc, choć „sejsmografem” nie jestem, wyglądała ona słabo i nieatrakcyjnie. Właściwie gdybym nie wiedział, że jakaś chmura krąży nad Europą to wcale bym się tego nie domyślił bo ani wzrokowo, ani węchowo odczuć się jej nie dało. Może widać było taki lekki woal z mniej przezroczystego powietrza, ale właściwie to mogła być to spokojnie mgła, lekka para wodna znad mokrych terenów albo zwykły miejski smog.
Lot odbył się bez przeszkód, samolot po 1,5 godziny zaczął schodzić niżej, pogoda zapowiadała się prześliczna, a my z uśmiechem a właściwie ze śmiechem na twarzy siedzieliśmy przypięci pasami do foteli i czekaliśmy aż koła dotkną ponownie pasa startowego. Tym razem na Schiphol.
Nasze opóźnienie było zbyt duże, żeby zdążyć odebrać bagaż i dobiec do samolotu właśnie zamykającego boarding do Lizbony. Przed nami rysowała się perspektywa nocowania w przechowalni bagażu na wielkim lotnisku w środku Europy. Oczywiście Amsterdam to nie Delhi i hoteli, w których nie ma szczurów jest tu większość, ale uparliśmy się, że to właśnie KLM powinien zapewnić nam nocleg, skoro, jakby nie patrzeć, to z winy opóźnienia startu nie złapaliśmy połączenia. Pierwsze trzy osoby w jasnoniebieskich ubrankach firmowych tej przesympatycznej linii lotniczej powiedziały nam, że nie mamy co liczyć na hotel ze strony przewoźnika, więc trochę zmęczeni stanęliśmy w kolejce do informacji turystycznej, gdzie okazało się, można było także zarezerwować hotel. Była już godzina 22:00 kiedy udało nam się kupić miejsce w hotelu w centrum miasta i już mieliśmy iść do autobusu, kiedy zobaczyliśmy grupę przyjaciół chyba znad Huang-ho, a przynajmniej na to wskazywały ich skośne oczy, która dopadła panią z obsługi naziemnej KLM z wyraźnym słowem HOTEL na ustach. Okazało się, że po godzinie dziesiątej wieczorem serca pracowników lotniska zmiękły i tych, którym nie udało się znaleźć hotelu chętnie zakwaterują w hotelu znanej sieci obok lotniska, dowiozą tam, dadzą śniadanie i przywiozą na lotnisko w dniu kolejnym. Podeszliśmy do tej samej pani, palcami wskazującymi unosząc kąciki naszych oczu i niewyraźnie mówić po angielsku zapytaliśmy, czy nas taka promocja też mogłaby objąć, na co pani powiedziała, że mamy zbyt mało żółtą skórę, ale spokojnie załapiemy się na nocleg na ich koszt. Problem jakby się rozwiązał, z tym małym wyjątkiem, że właśnie kilka minut przedtem uiściliśmy opłatę za hotel w centrum miasta. Na szczęście biuro turystyczne właśnie się zamykało, a do drzwi tegoż dobijał się zdesperowany turysta, który za wszelka cenę chciał zdobyć hotel w centrum. Podeszliśmy do niego i w geście braterskiej pomocy zaproponowaliśmy mu nasze miejsce, chętnie oraz szybko przystał na tę propozycję i oddawszy nam pieniążki pobiegł do autobusu, który właśnie odjeżdżał do miasta. Mamy trochę szczęścia, bo jeszcze w dniu wyjazdu myśleliśmy, że najbliższe dwa tygodnie spędzimy w Górach Świętokrzyskich, co oczywiście też byłoby piękne, ale mimo wszystko Portugalia i sytuacje, które zdarzają się pomiędzy check-inem w Warszawie a odebraniem bagaży w Lizbonie były jak dotychczas kolorowe na tyle, że sprawiły nam wiele radości.
Z hotelu na lotnisko udaliśmy się tym samym autobusem, który nas przywiózł i rozpoczęliśmy kolejny dzień naszych wiosennych wakacji.

wtorek, 20 kwietnia 2010

wylot

Nie wiedzielismy, czy w ogole wylecimy. Rano, jeszcze niespakowani, poszlismy do pracy i nie swiadomi tego, ze okolo 18 bedziemy siedziec w samolocie, nie wzielismy bagazy. Teraz siedzac juz na pokladzie Embreara do Amsterdamu myslimy jak to ukladaja sie losy. Okazuje sie bowiem, ze samolot do Amsterdamu, ktorym zamierzamy odleciec, jest pierwszym samolotem, jaki dzis wyleci z pasazerami regularnym rejsem. Mamy nadzieje, ze wszystko sie ulozy tak jak ma sie ulozyc i ze wrazy wulkan, o nazwie, ktorej nie potrafie wymowic, pokrzyzuje nam planow, ktore tak dawno poczynilismy. Nastepna wiadomosc juz z Portugalii.